Nad małym potoczkiem [Ryjakiem], wpadającym do rzeki Strug, około 10 metrów od głównej drogi, stała mała, kurna chata, a obok niej, tuż przy drodze, stał bróg na zboże i siano. Chatka miała 6 m długości i 4 m szerokości. Kryta była słomianymi kiczkami. W ścianie wschodniej było jedno maleńkie okienko, którego kwatera była przybita gwoździami. Chata składała się z dymnej (bez komina) izby i maleńkiej sieni.
Ściany izby były w połowie, do wysokości górnej futryny drzwi, uwędzone dymem na ciemny brąz, zaś powyżej oraz sufit były tak czarne i lśniące od dymu, jak gdyby pomalowano je czarnym lakierem.
W czasie palenia na nalepie dym rozchodził się po całej izbie i sieni, znikając powoli przez okrągłe, nieszczelnie ułożone belki sufitu. Po izbie trzeba było chodzić chyłkiem, gdyż powyżej górnej futryny drzwi tworzyła się dymna chmura, w której nie można było oddychać.
Całym umeblowaniem izby były stojące wzdłuż ścian dwie długie ławy, następnie przy piecu piekarskim gliniana nalepa oraz zbity z desek przypiecek, ustawiony wzdłuż pieca piekarskiego. Na tym przypiecku sypiali domownicy. Kto nie chciał tam spać, sypiał na ławie.
Na nalepie stał żelazny rożen, na którym gotowało się w żelaznych garnkach strawy. Tuż obok przypiecka była uwiązana krowa, a obok niej stała drewniana konewka zwana kołwicą, którą podstawiało się krowie w chwili załatwiania jej potrzeb fizjologicznych, o ile oczywiście zdążyło się na czas.
Dnia 27 października 1889 roku ujrzałem na tym przypiecku po raz pierwszy światło dzienne, bo było to rano. Mieszkańcami izby byli wówczas: babcia [Marianna Dziopak, z domu Samek], moja mama [Antonina, z domu Pękala], ja i krowa. Ojca [Józef Dziopak, 1863-1943] wówczas nie było, gdyż wyjechał do Ameryki, aby zarobić na życie. Moje przyjście na świat było nie na rękę mamie, gdyż - jak mi opowiadała - była skrępowana i nie mogła chodzić do pracy. Więc już po paru tygodniach pozostawiła mnie babci i poszła do pracy w Rzeszowie.
Zakonserwowany dymem, wykołysany na nieckach wiszących u belek sufitu, wykarmiony smoczkiem z cukrem maczanym w mleku, rozwijałem się fizycznie dobrze.
Ojciec w Ameryce zarobi nieco gotówki i kupił na przedmieściu Rzeszowa w przysiółku Czekaj małą realność gruntową o powierzchni około 80 arów i tu wybudował mały domek drewniany. Marzenia moich rodziców spełniły się. Pragnęli, aby swe dzieci wykształcić, aby w życiu nie cierpiały niedostatku jak oni, nie umiejący czytać ani pisać.
Późną jesienią 1895 roku wprowadziliśmy się do nowego, już własnego domu. Na ścianach świeżo wylepionych gliną wymieszaną z plewami rosła trawa. Klepisko było mokre tak, że grzęzły w nim nogi, ale radość rodziców była ogromna, gdyż był do własny dach nad głową".
Komentarze
Prześlij komentarz