Drogami Armenii, cz. 1


Godzina 3.40. Wciąż trwa noc – krótka noc, niespokojna noc, noc pełna oczekiwań, ale i obaw. Czekam na poboczu, wyglądając autokar z kierowcą Arkiem. Podjedzie po mnie, a potem ruszymy do Katowic, żeby w 10 minut zajechać na parking, gdzie oczekują nasi pielgrzymi. Wspólnie około 4.30 wyruszymy do Warszawy, aby z lotniska na Okęciu odlecieć w podróż, o jakiej mało kto marzył w tych dniach – w podróż na Kaukaz.

Od dawna tę podróż planowaliśmy. Szef biura „Abraksas”, Tomek Turek, już rok temu odwiedził te dalekie kraje – Armenię i Gruzję – żeby przygotować dla nas program, obejrzeć miejsca noclegowe, nawiązać kontakty. I udało się. Wszystko zapięte było na ostatni guzik, gdy nadeszły pierwsze dni sierpnia. Pamiętamy, że gdy świat obserwował otwarcie olimpiady w Pekinie, na Kaukazie wybuchł konflikt – wyraźnie inspirowany i sprowokowany przez obecnych władców Rosji – który pokrzyżował nasze plany. Droga do Gruzji zamknęła się dla nas na cztery spusty. Wielu z nas obawiało się, że wyjazd w ogóle nie dojdzie do skutku, że w związku z tzw. trzecią wojną kaukaską nie będzie nam w tym roku dane tam podróżować. Na szczęście obawy okazały się niepotrzebne. Biuro w porozumieniu z naszymi kontrahentami w Armenii zmieniło plan wyjazdu tak, że wydłużył się nasz pobyt w tym właśnie kraju, a Gruzja poczeka na nas i zaprosi nas w swoje doliny i góry, gdy będzie tam spokojniej.

Przy kościele parafialnym ... na Brynowie w Katowicach nasi turyści składają bagaże do luków autokaru. Zajmujemy miejsca. Starczy wolnej przestrzeni dla każdego, bo podróżuje nas do Armenii zgrabna grupka zaledwie 34 osób. Będzie łatwiej się poznać, będzie trudniej się zgubić. Wyruszamy o 4.30 po pożegnalnej przemowie Tomka Turka, dyrektora biura „Abraksas”. Wpierw modlitwa, potem droga w kierunku budzącego się zorzą dnia. Mgły unoszą się nad łąkami, światło wschodzącego słońca rozprasza się w bielejącej wokół nas mglistej tkaninie, która zawisła między ziemią a niebem. Nadchodzi długi dzień, którego godziny popłyną szybciej niż zwykle w związku z przekroczeniem aż trzech stref czasowych.

Niespodzianka. Kierowca Arek zatrzymuje się przy podróżnej restauracji „Janosik”. Czas na śniadanie! Jajecznica na masełku, bułka. Żegnamy się z polskim jedzeniem na ponad tydzień. I ruszamy dalej. Piękne widoki Mazowsza i dalszy ciąg mglistego poranka. Wspominamy zeszłoroczną pielgrzymkę do Islandii, bo widoki tam i tu są równie romantyczne. Nadchodzi czas na jutrznię, a potem – na przedmieściach Warszawy – na różaniec. Choć mikrofon coraz mniej posłuszny, słuchamy opowieści o Armenii, o jej języku, historii, muzyce. Nasi pielgrzymi są niesamowici. Zawsze zaskoczą ciekawymi informacjami, erudycją, życzliwością i humorem.

Na Okęciu dość szybka odprawa. Mamy mało czasu, ale i tak decydujemy się na Mszę w lotniskowej kaplicy. Warto wzmocnić się duchowo, bo przed nami daleka podróż w przestworzach. Pięknie, a jednocześnie sprawnie przewodzi naszym ośmiu kapłanom ksiądz Alojzy Bok. Wylot jest trochę opóźniony –i to trochę to przez nas... Samolocik niepozorny, ciasnawy, ale miła rosyjska obsługa i smaczne jedzenie. Uff, grupa jest cała, choć przez chwilę się obawiałem, że kogoś zgubiliśmy. Wstydzę się trochę, a trochę obawiam wymachiwać w samolocie gazetami, które kupiłem na lotnisku, bo okładki „Wprost” i „Newsweeka” są dziś dość wyraźnie antyputinowskie („Adolf Putin” i „Rosję trzeba traktować ostro”). W związku z konfliktem gruzińskim Rosja nie ma dobrej prasy w naszej prasie. W gazetach rosyjskich, które możemy przejrzeć na pokładzie zupełnie inna wizja wydarzeń – jest tam o interwencji pokojowej, ludobójstwach dokonywanych przez Gruzinów, niesprawiedliwych opiniach Zachodu... W Moskwie lądujemy bezpiecznie, a potem zaczynają się długie godziny oczekiwania na lotnisku Szeremietiewo. Nie dało się znaleźć miejsc dla 35 osób w późniejszych samolotach, dlatego spędzamy w strefie tranzytowej około osiem godzin! Co robić w ciasnej, nieświeżej, nieklimatyzowanej, a do tego remontowanej przestrzeni terminala? Mamy złe wrażenia, bo nie dość, że brak miejsc siedzących, to jeszcze panuje tu straszna drożyzna. Ale kilkoro z nas znajduje dobry sposób na zabicie czasu. Sączymy godzinami napoje (jaki drogi Schweppes - 4 euro! Woda mineralna to bagatelka – zaledwie euro mniej...), ale toczymy przy tym ciekawe rozmowy. Można też poczytać zabrane ze sobą książki i czasopisma. Co jakiś czas spoglądamy też na relacje z olimpiady w zdezelowanym telewizorze... Okazuje się, że część grupy zawitała do strefy dla VIP-ów, gdzie za 25 euro można spędzić czas w wygodzie i chłodzie, a do tego raczonym się jest różnymi przysmakami... W końcu nadchodzi oczekiwana godzina 22.00. Zbieramy się przy wyznaczonej bramce, tam okazujemy dokumenty, ze ściągniętymi butami musimy przejść szczegółowszą kontrolę, nasze bagaże podręczne są prześwietlane. Gdy wszyscy przeszli przez kontrolę i zasiedli wygodnie na fotelach w poczekalni, zjawia się pani i prowadzi nas do kolejnej bramki, „patamu szto pamieniłos”. I od nowa ściągamy buty, paski, zegarki, wyciągamy z kieszeni metalowe przedmioty... Ale zaraz otwiera się przejście do samolotu, a tu niespodzianka – bardzo przestronna, nowoczesna, ładna maszyna. Wygodne fotele na pewno nas uśpią, ale zanim to nastąpi, zaczyna się smaczny poczęstunek – tym razem piję podwójny sok pomidorowy, zajadam bułeczkę tyci-tyci z masłem, szynkę z brązowym chlebkiem, sałatkę z szynką, cukierasy oraz dobre ciacho. Do tego kawa, która i tak nie obroni przed zaśnięciem. Miła obsługa w każdym razie... A potem oczy się kleją, powieki stają się ciężkie i nie trzeba Kaszpirowskiego, żeby wpaść w trans. Mijają trzy godziny lotu z Moskwy do Erywania, pod nami spowite w ciemność letniej nocy przepływają łagodnie regiony Federacji Rosyjskiej, niespokojny Kaukaz Północny, Gruzja... Nadchodzi kolejny dzień.

Komentarze