Drogami Armenii, cz. 5


Pamięć ludzka jest ułomna. Minął piąty dzień naszej pielgrzymki i spieszę z napisaniem
relacji, ale boję się, że i tak uronię część z dzisiejszych przeżyć, choć to wszystko zdarzyło się tak niedawno. Pobudka udała się łatwiej niż w poprzednie dni – zaaklimatyzowałem się już w tej strefie czasowej. Niedługo czekają mnie nowe kłopoty, bo za cztery dni będę w Polsce, a tam ludzie chodzą spać trzy godziny później od nas, tymczasowych mieszkańców bliskowschodniej strefy czasowej. Msza z mądrym kazaniem ks. Władysława, potem śniadanie dobre jak zwykle. O 9.00 wyjazd w zupełnie nowym kierunku, do prowincji Aragac, na zbocza najwyższej (obecnie, bo nikt nie wie, co przyniesie przyszłość, w końcu i Turcja nie będzie wieczna) góry Armenii. Szczyt Aragacu sięga 4090 m n.p.m., a to wysokość niebagatelna – dwukrotna wysokość Tatr!
To świeży poranek. Po krótkich opadach wczorajszego wieczora, po zwyczajowym myciu świeżą wodą ulic i chodników, przy niskim słońcu, które radośnie rozświetla ustępującą już lekką mgiełkę, w sercach rodzi się radość. Cieszymy się w autokarze, bo program pielgrzymki zapowiada bardzo ciekawy dzień. A wszystko wskazuje, że będzie to też pogodny dzień...

Ruch na ulicach Erywania należy do tego typu, który nazywam „organicznym”. Przy południowo-wschodnim temperamencie i dążeniu do wolność od ograniczeń, jakie narzucają nam przepisy, ogólnej drogowej katastrofy można uniknąć jedynie włączając się organicznie, intuicyjnie, w ruch na ulicach. A zatem nieważne są światła, linie, znaki, przejścia dla pieszych. Rozglądaj się uważnie, bądź drogowym wojownikiem i nie poddawaj się rozpaczy, a przede wszystkim nie daj Boże nie przestrzegaj przepisów, bo doprowadzisz do karambolu. Bądź częścią tego szalonego organizmu.
Mijamy place, szerokimi alejami zbliżamy się do przedmieść, na których królują blokowiska z wielkiej płyty – relikt realnego do bólu socjalizmu. Niektóre bloki straszą poszczerbionymi elewacjami, zabudowanymi chaotycznie balkonami, szczerzącymi druciane zęby żelbetami, ale są też ładne domy i osiedla. Armenia przeżywa ostatnio niezwykły boom budowlany. Zastanawia ten dobrobyt, skoro według naszego przewodnika, Garika (osoby sympatycznej, która jednak ma zupełnie inny niż my obraz Związku Sowieckiego i obecnej Rosji – Garik widzi wiele rzeczy bardziej entuzjastycznie niż chyba na to zasługują, np. atak Rosji na Gruzję), zarobki to średnio około 200 euro, a najniższa ustawowa pensja to... 50 euro. Drogi mają tu nadspodziewanie dobre nawierzchnie. Właśnie jedziemy trasą ekspresową, szeroką i dobrze oznakowaną, z namalowanymi z dbałością liniami, co na terenie byłych Sowietów nie jest czymś zwyczajnym.
Otwierają się coraz szersze widoki na rozległe zbocza Aragacu. Droga wije się i pnie w górę, mijając suche, pokryte z rzadka odporną na upały roślinnością nierówności. Rude trawy, kamienie, niepozorne ale zielone zarośla. Zmierzamy do małej wioski Saghmosavank (nazwa oznacza „Klasztor Psalmów”). Odwiedzamy tam piękną, choć bardzo surową w jej formie świątynię, a właściwie zespół kamiennych kościółków z biblioteką. Odwiedzamy wpierw kościół Świętego Syjonu, gdzie wśród starych XIII-wiecznych murów, oświetleni promieniem dnia, który pada z wąskiego okna nad ołtarzem, odmawiamy nasz dzisiejszy różaniec. Dusza unosi się ku kamiennemu sklepieniu kościoła. Oglądamy piękne chaczkary i inne motywy wyrzeźbione na ścianach przytulonego do świątyni Syjonu kościółka Matki Bożej. Potem oglądamy zespół budowli z dystansu, stojąc nad brzegiem przepaścistego, głębokiego wąwozu. Nad płynącą dołem rzeką, która spływa zboczami Aragacu, wybudowano w wiekach XI-XIII kilka podobnych monastyrów. Fundatorami byli lokalni ormiańscy władcy.
Potem odwiedzamy w tej samej wsi ormiańskiego artystę, który tworzy oryginalną ceramikę. Nie rzuca ona na kolana, ale kilkoro z naszych pielgrzymów kupuje pamiątki, na przykład kubki z wyobrażeniem Noego i jego Arki. Dom artysty, Ormianina o wyglądzie Europejczyka (jego babcia była ponoć Niemką, a on sam posługuje się na co dzień językiem rosyjskim), jest wspaniały. Piękny ogród pełen kwiatów i drzew owocowych ze wspaniałym widokiem na zbocza Aragacu i na wąwóz wspomnianej rzeki. Wszystko zadbane, trawa ładnie przycięta, wszędzie porządek – szczególnie w pracowni artysty. Czujemy się jak u wujka gdzieś w wiejskiej haciendzie. Bardzo fajnie mija nam czas. Bujam się na ogrodowej ławeczce i rozmawiam z towarzyszami podróży.
A potem ruszamy na wysokość 2500 m n.p.m. do malowniczo położonej twierdzy Amberd. Droga coraz węższa, ludzi coraz mniej, tereny coraz bardziej bezludne. Tylko dwa razy widzimy tymczasowe osady koczowniczych Jazydów, półpogańskich pasterzy z wyżyn Aragacu. To niesamowite, że w chrześcijańskiej w 99% Armenii żyją jeszcze czciciele idoli i świętego ognia. Zatrzymujemy się na chwilę przy niezwykłym pomniku – na zboczu góry ułożono wielkie litery ormiańskiego alfabetu, którym towarzyszą figury św. Masztoca, twórcy tego systemu pisma, oraz jakichś poetów ormiańskich. Nasz polski Ormianin, pan Janusz z Gliwic, dokąd po II wojnie światowej przybyli wygnani z dawnych Kresów przedstawiciele tego narodu, którzy wcześniej zamieszkiwali ziemię lwowską i stanisławowską, tłumaczy, który znak opisuje jaką głoskę. Zaciekawia nas też drzewo obwiązane setkami kolorowych wstążek i szarf – to jeszcze jeden przedchrześcijański w swojej genezie obyczaj, który znam na przykład z Grecji. Wstążki na szczęście, być może też jako dowód pamięci o przodkach. Takie drzewa zobaczymy również w Amberd.

Droga wije się coraz wyżej. Krajobrazy przewspaniałe, monumentalne, dotykające czegoś w duszy – wywołujące tęsknotę za nieskończonością. Zatrzymujemy się w punkcie widokowym, który polecił nam kierowca Wania. Tak! Widać w oddali na skalnej wyspie sporą ruinę twierdzy oraz samotny, tak pasujący do skalistego otoczenia kościółek. W oddali dostrzegam ptaka, który szybuje nad doliną. Jego pióra błyszczą, odbijając promienie słońca. Rozpiętość jego skrzydeł to co najmniej 1,5 metra. Orzeł – ptak, który jest godłem Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego.

Amberd urzeka swoim surowym pięknem. Obchodzimy zamek, zwiedzamy kościółek, któremu towarzyszą chaczkary niezwykłej piękności. Krzyże ormiańskie przypominają żywe drzewa z rozpostartymi szeroko u dołu gałęziami. W ormiańskiej symbolice Krzyż jest zaprawdę Drzewem Życia – to na Krzyżu Chrystusowym odnowiło się nasze życie. Spotykamy małe stadko cieląt, które naiwnie chowają przed nami głowy za krzaczastym ostem. Wdzięczne obiekty dla fotografów. A potem jazda w dół do miejscowości Asztarak, która posiada trzy średniowieczne kościoły, dwa używane do tej pory mosty z tej epoki i cały labirynt wąskich uliczek. Zaproszono nas tu na obiad – drugi posiłek dzisiejszego dnia. Wchodzimy przez furtę do gościnnego ogrodu, pełnego kwiatów, nakrytego koronami orzechowców. Stoły uginają się pod bogactwem jedzenia. Talerze z ogórkami, pomidorami i papryką (nie muszę powtarzać, że tutaj te warzywa mają specjalny cudowny aromat!), sałatki z tajemniczych warzyw, zawijane w lawasz niczym krokieciki (albo sajgonki) smakołyki z farszem przypominającym nasze ruskie pierogi, bakłażany, paptyki, pomidory faszerowane ryżem z mięsem, owoce. Do tego dobre wino i wódka z brzoskwiń. A na koniec dobra ormiańska kawa. Uczta – palce lizać!

Ale trzeba jechać dalej. Jest już po 14.00. Wracamy do Erywania, bo została nam jeszcze jedna programowa atrakcja – targ warzywno-owocowy. Zanim opuścimy Asztarak jedna z dwóch dodatkowych niespodzianek – przepiękny, filigranowy, pokryty czerwoną dachówką (co jest rzadkością w ormiańskich kościołach) tzw. Czerwony Kościół. Wokół niego kolejne wspaniałe ormiańskie krzyże – chaczkary. W środku kościelny prezentuje nam ładną kotarę do oddzielania prezbiterium w trakcie przeobrażenia chleba i wina w Ciało i Krew Pana. Druga niespodzianka to Błękitny Meczet naprzeciwko hali targowej w Erywaniu. Ten muzułmański dom modłów postawiono w XVIII w. w czasach panowania tureckiego. Dziś gromadzi on muzułmańską wspólnotę erywańskich Irańczyków. Słuchamy ciekawej opowieści o dziejach tego budynku, którą przedstawia nam opiekująca się tym miejscem Ormianka z Teheranu. Dowiadujemy się, że gdy Sowieci burzyli miejsca kultu w Erywaniu, meczet uratowano zamieniając go w Muzeum Historii Armenii. Dziś znowu jest miejscem modlitwy.

Hala targowa zachwyca feerią barw i kształtów. Sprzedaje się tu przypracy, suszone owoce, nadziewane orzechami figi i inne owocowe przysmaki, owoce świeże, warzywa, miody, mięsa i ryby. Niezwykłe miejsce. Sam też robię tu zakupy.

A potem droga do domu, do naszego hotelu. I czas odpoczynku, który właśnie ciągle trwa. Jest już 21.30. Co wieczór mamy tu gwałtowne wichry, które uderzają w fasady domów falą pyłu i kurzu. Właśnie musiałem zamknąć okna, bo sytuacja za oknem wygląda burzliwie, a w nosie się kręci od niewidzialnych drobin, które niosą się z placów budowy i z okolicznych wzgórz. Jutro wczesny wyjazd. Opuszczamy Erywań i nasz gościnny hotel i zmierzamy okrężną drogą (żeby więcej zobaczyć) nad jezioro Sewan, gdzie zamieszkamy na dwa dni. Ciekawy jestem, jak tam będzie. Dobranoc.

Komentarze