To był 1979 albo 1980. Przyjaciele moich rodziców (u których nota bene rodzice się poznali), Terenia i Józek Jędreccy z Katowic wynajmowali już od jakiegoś czasu taki odosobniony, leśny dom (a właściwie zespół zabudowań), który nazywa się Marzatka i który najdziemy na mapach Śląska już w XVIII w. Zaczęliśmy do nich regularnie przyjeżdżać w weekendy. Niesamowity las, spotkania ze zwierzętami, grzybobrania, mnóstwo śmiechu przy ognisku, specjalny fotel wujka Józka, mnóstwo przygód i zabaw z moim Łukaszem, synem cioci i wujka. Nasi przyjaciele przed wybuchem stanu wojennego wyjechali na stałe do Rajchu, a my przejęliśmy w lesie po nich schedę. Jędreccy skontaktowali nas z bardzo fajną rodziną pana leśniczego o nazwisku Baran i już wkrótce przenieśliśmy się do Leśniczówki, która na niemieckich mapach nazywa się Dombrowice. Tam przeżyłem najlepsze swoje liczne wakacje, najlepsze dziecięce przygody, tam dostałem włócznią w głowę podczas obrony naszej wioski Indian, tam mieliśmy z synem leśniczego, Arturem, kilka domków na drzewach, kilka leśnych schronień, szałasów i ziemianek, tam przeżyliśmy wybuch stanu wojennego 13 grudnia 1981, tam prawie nie zamarzłem po wieczornym zimowym kuligu. Aleja Dębowa, ogniska, gołębie, ćwiczenia w strzelaniu z łuku, najlepsze (bo własne) maliny, przygotowanie kryzysowych słodyczy pod nieobecność rodziców, pierwsze moje podkochiwania się w kuzynkach Artura... Wynajmowaliśmy u Baranów całe pięterko starej niemieckiej leśniczówki. Tata oszczędzał reglamentowane paliwo tak, że co drugi weekend spędzaliśmy w Makowczycach, w naszej ulubionej Leśniczówce...
Po kilku latach przenieśliśmy się wpierw do Starej Szkoły w Myślinie, a potem ostatecznie osiedliśmy w pięknym, prostym ceglanym domku w Łąkach, przysiółku słynnej wsi wolnych chłopów, w Kadłubie Wolnym. Ten dom wynajmowaliśmy praktycznie do końca moich studiów i mojego małżeństwa czyli do 1998-99. Przez te wszystkie lata towarzyszyli nam na "naszej" wsi i przyjaciele – wujek Witek i ciocia Stenia, nasi sosnowieccy przyjaciele i sąsiedzi z Ordonówny – wujek Marek, ciocia Zosia oraz Piotrek i Kasia, a w końcu nasza rodzina z Wrocławia i Katowic.
To były złote lata. Często wracam wspomnieniami do tych pięknych dni. A raz do roku lubię sobie zrobić samochodową wycieczkę, żeby przejść się "Białą Drogą" przez las, zebrać trochę grzybów, pooglądać sarenki, przejść koło "Domku Sprocketa", odwiedzić naszych dawnych gospodarzy, Kowolików...
Komentarze
Prześlij komentarz