Wielki Tydzień i Wielkanoc na Śląsku

Z książki Antona Oskara Klaußmanna, Górny Śląsk przed laty, o śląskich obyczajach Wielkiego Tygodnia i Wielkanocy. Radosnych Świąt Zmartwychwstania Pana Jezusa!
 
W śląskim skansenie - fot. Ryszard Derdziński

Gdy nadszedł Wielki Tydzień, każdy z chłopców wyciągał swoją "klekotkę". Była to deseczka z umocowanym pod spodem, wystruganym z drewna kołkiem. Kołek ten przechodził na wylot przez deskę. Miał on w swojej górnej części wcięcie, w którym mógł się poruszać młoteczek umocowany czopem. Gdy się kręciło klekotkę, młoteczek spadał na poziomą deseczkę, a to powodowało mocny hałas. Od Wielkiego Czwartku ministranci nie dzwonili podczas nabożeństwa. Także dzwony przestawały wtedy dźwięczeć. Zamiast tego, również przed ołtarzem, istotne części mszy sygnalizowano klekotkami (podczas przeistoczenia i komunii). W miejscowościach, w których stał kościół, wszyscy chłopcy gromadzili się przed nim, a potem przechodząc zwartym szykiem ulicami, kręcąc swymi klekotkami, dawali znak na rozpoczęcie nabożeństwa. Zastępowali w ten sposób normalne dzwonienie zwołujące wiernych do kościoła na mszę.

W Wielki Piątek obowiązywał ścisły post. Nawet dla najmniejszych dzieci na obiad była tylko kawa w południe. Dorośli wypijali kieliszek wódki, by "utopić robaka głodu", który ich gryzł (chroboka zalocz - tak w oryginale, w nawiasie). Szło się do kościoła i odwiedzało Grób Święty. Był to, zrobiony „jak prawdziwy" grobowiec, w którym leżał wielki, drewniany krucyfiks z wyrzezaną w drewnie figurą Chrystusa. Jeśli w jakiejś miejscowości było kilka kościołów, starano się odwiedzić przynajmniej trzy Święte Groby. Mniej pobożni parafianie wędrowali od knajpy do knajpy i nazywali to niezbyt pobożnie: "zwiedzaniem święconych grobków".

W dniu przed Wielkanocą gotowe ciasta, szynki i kiełbasy niesiono do kościoła i tam święcono. Jednym z najważniejszych wielkanocnych ciast, przygotowanych przez panią domu, był placek z rodzynkami - ciasto wypieczone w kształcie strucli. Zaczyn do tego ciasta farbowano na żółto szafranem. Obligatoryjnym daniem świąt Wielkanocnych była gotowana szynka, którą w czasie świątecznego śniadania trzeba było zjeść koniecznie na zimno. Do tego podawano jaja i kiełbasę, najczęściej polska kiełbasę podsmażaną. Jajka były malowane. Barwiono je albo przez gotowanie w łupinach z cebuli na żółto albo kraszono farbkami na wiele kolorów. Pojawiały się już wtedy jajka wielkanocne z masy cukrowej, ale jeszcze niesłychanie rzadko. O dzisiejszym luksusie świątecznym z wszystkimi czekoladowymi i marcepanowymi jajkami nikt nie miał w tamtych czasach jeszcze zielonego pojęcia. Gospodyni musiała przygotować znaczne zapasy jaj wielkanocnych, jako że obdarowywano nimi także dzieci, zwłaszcza chrześniaków. Jajko ma przecież swoją prastarą symbolikę. Zawiera w sobie zalążek życia, przynajmniej kurzej populacji, przeto obdarowywano się nim od niepamiętnych czasów wiosną, kiedy w przyrodzie zaczyna odradzać się nowe życie. 

Drugi dzień przynosił ze sobą śmigus dyngus. Ród męski polewał wówczas wszystkie niewiasty, używając do tego celu wody. Zwyczaj ten jest zapewne odległym wspomnieniem chrztu pierwszych chrześcijan. My chłopcy odwiedzaliśmy panie z rodzin nam najbliższych, skrapialiśmy je kilkoma kroplami ze swoich flaszeczek z eau de Cologne, za co otrzymywaliśmy gotowane, barwne kroszonki albo kołacz. Im człowiek niżej schodził po stopniach ówczesnej drabiny społecznej, tym oblewanie stawało się obfitsze, intensywniejsze. Polewano się całymi konewkami pełnymi wody, a jeśli tego dnia młodzi robotnicy albo wieśniacy złapali jakąś dziewuchę, często wlekli ją pod najbliższą pompę i topili w strumieniach wody. Za to na trzeci dzień przychodziła kolej na polewanie przez kobiety i dziewczęta, które w całej pełni robiły z tego przywileju użytek. W mojej pamięci utrwaliło się mocne przekonanie, jeśli nie pewność, że to wzajemne polewanie mające miejsce w drugi i trzeci dzień Świąt Wielkanocnych było wyłącznie okazją do żartów, wielkiej uciechy i że brutalność i chamstwo absolutnie nigdy się nie zdarzały.

Stosowano niezwykle wyrafinowane metody, by w drugi dzień świąt móc zamoczyć płeć nadobną. W okienkach strychowych, które umieszczone były niezbyt wysoko nad ulicą, budowano przemyślne, diabelskie pułapki. I tak, np. wielką stągiew wypełnioną kilkoma litrami mokrej zawartości stawiano ukośnie tak, by przy najlżejszym dotknięciu natychmiast traciła równowagę. Umocowano do niej szeroką, barwną wstęgę, zwisającą z okna aż na drogę. Jeśli jakieś naiwne, niczego nie spodziewające się dziewczę, które wybierało się, np. na mszę do kościoła, przeszło obok i choćby przypadkiem nierozważnie musnęło ręką szarfę, by zobaczyć, co to takiego, a nie daj Panie, pociągnęło, wtedy konewka niechybnie przechylała się i dziewczyna w jednej chwili była przemoczona do suchej nitki.

Komentarze