Zapiski ze Świętej Ziemi


Po dwóch latach wróciłem do Izraela, Autonomii Palestyńskiej i Jordanii. Błogosławiona pielgrzymka wpierw z wiernymi Diecezji Sosnowieckiej, potem z mysłowickich Morgów w Diecezji Katowickiej. Moją wcześniejszą relację z roku 2008 znajdziecie tutaj: część 1, część 2, część 3, część 4. Brak polskich liter spowodowany jest tym, że relacja pisana była na pocket PC w Word Mobile.

Dzien 1 (8 lutego 2010)

Wczesnym popoludniem ruszylismy poprzez sniegi mroznego lutego (dzis mamy w Polsce ok. -7 st.) na poludnie, do Pannoni, w kierunku podbudapesztanskiego lotniska, skad samolotem polecimy do Izraela. Zaczyna sie moja druga pielgrzymka do Bozej Palestyny, do krainy, w ktorej slady pozostawili Patriarchowie, Prorocy oraz Bog-Czlowiek, Chrystus Jezus. Ciesze sie, ze znowu moge pisac dla Was relacje. W tym roku jade do Ziemi Swietej w charakterze tlumacza. Bede tez pilnowal realizacji programu. W polowie mojego 16-dniowego pobytu w Izraelu i Jordanii, dolacze do grupy z Myslowic, w ktorej bedzie moja mama.

Jedziemy przez Slask, Czechy i Slowacje. Wszedzie panuje snieg i mroz. Ciezkie olowiane niebo zamknelo sie nad nami, jak wieko szarego pudelka. Na szczescie od srody ma w Izraelu zapanowac slonce, blekit niebianski i cieplo.

Niezwykla jest ta wszechpanujaca biel, samodzierzawie sniegu, ktore siega po poludniowe rubieze Slowacji. Mala epoka lodowa na miare naszych czasow. Mijamy Zyline, Banska Bystrzyce, Zvolen. Zmierzamy do przydroznej restauracji, ale czasu coraz mniej. Chcemy zdazyc przed 22.00, bo odlot mamy o 23.40.

W restauracji kotlet schabowy z frytkami, herbata. Proste ale tresciwe jadlo.

W terminalu B lotniska Ferihegy pustki. Niewiele wylatuje o tej porze samolotow. Dopiero po check-in zobaczymy, kto z nami leci. Ladne, przestronne i funkcjonalne wnetrze. Jeszcze kilka minut i podejdziemy z paszportami i bagazem. Jeszcze ostatnie przygotowania. Goraczka - zafoliowac kolka czy uchwyty, a moze caly bagaz? A jak zafoliowany bagaz wzbudzi niesluszne podejrzenia? Wszyscy sa troche poddenerwowani. Reisefieber udziela sie chyba kazdemu.

Startujemy prawie o czasie. Maly boeing, ale nie bardzo niewygodny. Po fajnym posilku (cieple buleczki z maslem, salatka, gorace koszerne mieso z ryzem i warzywami, kawa, sok, wino) zasypiam.

Dzien 2 (9 lutego)

Lotnisko Ben Guriona w Tel Avivie wita nas goscinnymi, przestronnymi przestrzeniami. Wszedzie mlodziutcy ludzie z obslugi, szybka odprawa, bagaze nie zniszczone. Potem lazienki. Poranna toaleta. Przebieramy sie. Widac, ze najprostsze zajecia wykonuja jak wszedzie imigranci. Nawet jezeli sa zydowskimi Falaszami. Ciemna skora jest tak czesto na swiecie oznaka tych tzw. "niewidzialnych".

Dzis ruszamy do Jaffy, Hajfy i Akko. Potem lunch w Nazarecie i zwiedzanie miasta Swietej Rodziny. Jest 4.45. Ruszamy fajnym mercedesem z kierowca Sayidem. Rzadko sie zdarza miec tak dobry czas.

W Tel Avivie cieplo. Dyskretna zielen w ciemnosciach wiosennej nocy. Piekne podswietlone kwieciste kompozycje. Jaka odmiana po mrozach polskiej zimy! Przejezdzamy do Jaffy, dzielnicy wspolczesnego Tel Avivu, ktora jako starozytne miasto ma juz 4 tysiace lat. W nocy podswietlone kamienne domy, koscioly, meczety i synagogi. Wszedzie palmy, wszedzie rozochocone koty. Zatrzymujemy sie kolo imponujacego kosciola, ktory stoi na miejscu domu, w ktorym Kefas Piotr uzdrowil chora. Budzi sie zycie. Okolo 6.00 jest juz spory ruch. Ludzie prace zaczynaja zwykle o 6.30-7.00, dlatego kolo siodmej sa najwieksze korki. Jedziemy wzdluz Morza na polnoc, w kierunku Hajfy. O 7.00 mamy tam Msze na Gorze Karmel, w kosciele Stella Maris. W drodze przysypiamy. Ladna autostrada, rowna nawierzchnia. Na 10 minut stajemy blisko Cezarei Nadmorskiej, przy monumentalnych resztkach akweduktu. To co z niego pozostalo to luk za lukiem, wzdluz plazy, na dlugosci 15 km. Do kosciola najwyrazniej sie spoznimy, ale przewodnika Jacka i ks. Krzysztofa to nie martwi.

Nie jest cieplo. Wzburzone fale, grzywiaste i spienione, niebo zachmurzone. Jest 6.50 i nastal juz dzien. Jedziemy blisko ruin antycznej stolicy tych ziem, zbudowanej przez Heroda Cezarei. Dzis jest to sliczna okolica, zabudowana niskimi willami i osiedlami apartamentowcow. Wielkie bogactwo roslinnosci srodziemnomorskiej. Sciezki, ladne drogi, kilku biegaczy na porannym joggingu w wiosennych kroplach deszczu.

Zdazamy na Karmel. Tam czeka na nas goscinny kosciol, w ktorym przezywamy nasza Msze (a hostia i wino staje sie moim sniadaniem duchowym i jak najbardziej materialnym). Czeka tam tez na nas goscinny i dobry ojciec Jan Kanty, karmelita z Polski. Po ogladaniu widokow malowniczej Hajfy i zyznych ogrodow bahaistow, podazamy do Akko, sredniowiecznej twierdzy krzyzowcow. Akko robi na mnie wielkie wrazenie. Miasteczko nadmorskie jakby wyciagniete z filmu "Krolestwo niebieskie". Solidne mury nad morzem, siec tuneli, przestronne sale twierdzy, nakryte romansko-gotyckimi sklepieniami, wspanialy, pachnacy korzeniami i argila arabski suk, bogactwo ryb na chlodzonych lodem ladach. I pyszna kawa z kardamonem. Nie pijam tu zadnych espresso czy cappucino. Tylko oryginalne arabskie lub zydowskie frykasy.

Jadac do Nazaretu na lunch zwracam uwage na paradoks. Galilea, w ktora wjezdzamy, wydaje sie dzis, po doswiadczeniach naszej zimy, kraina zyzna, zielona - zyzniejsza i zielensza od Polski. A przeciez za pol roku to wszystko sie zmieni! Polska bedzie obfitowac soczysto-zielono, a Izrael bedzie wysychal w promieniach goracego slonca. Jest dzis bardzo cieplo. Moze nawet z 25 st.

W hotelu mile przyjecie, pokoje gotowe. Mieszkalem juz w Hotelu Galilea, ale uwazam ze zmienilo sie tu na korzysc. Dostalismy pokoje na czwartej, dobudowanej niedawno kondygnacji. Na lunchu, ktory zamowilismy dla naszej zmeczonej i glodnej grupy, dowiadujemy sie, ze pani Maria zgubila gdzies paszport. I tak zajadajac makaron, a potem rybe, pite, warzywa, zaczynamy wydzwaniac do naszego arabskiego kontrahenta, na lotnisko, do konsula. Paszport zgubiony nie wiadomo gdzie, trzeba wiec najszybciej jak sie da wyrobic nowy.

Po obiedzie odpoczynek, krotki sen, a o 15.30 ruszamy na spacer do centrum Nazaretu. Mijajac restauracyjki, sklepy pachnace argila i przyprawami dochodzimy do Bazyliki Zwiastowania, ktorej nowoczesne mury kryja resztki domu, w ktorym mieszkala wpierw Miriam Dziewica z rodzicami, a potem ze swoim mezem i Synem. To tu Niepokalana wypowiedziala najwazniejsze w ludzkich dziejach slowa: "Niech sie stanie!". Wokol bazyliki muzulmanskie transparenty, ktore nawoluja chrzescijan do "nawrocenia" na islam. To echo sporu, ktory relacjonowaly swego czasu media. Muzulmanie, ktorzy dominuja w Nazarecie, chca zbudowac tu meczet, ktory zdominuje krajobraz miasta. Potem idziemy do kosciola sw. Jozefa i do prawoslawnej cerkwi, ktora kryje studnie, uzywana przez Swieta Rodzine. Moje zdolnosci mediacyjne i nieskrywana sympatia dla prawoslawnych powoduja, ze przyjmuja nas tam wyjatkowo goscinnie. A potem powrot do hotelu, rozesmiane i zaciekawione spojrzenia mlodych Arabek, pozdrowienie Salam! przy kawiarniach pachnacych kardamonem. Krotki sen i kolacja. Kurczak, cienki bezsmakowy rosol, ale smaczne warzywa, puree, ostry sos, piwo Makabee. Wszystko na juro ustalone. Ja jade z pania Maria i jej kolezanka do stolicy, zalatwic paszport, a grupa realizuje swoj program w Galilei.

Czytam jeszcze kilka stron z Ewdokimowa i zasypiam na... 10 godzin.

Dzien 3 (10 lutego)

Wczesna pobudka, dobre sniadanie (pita, bulka, platki, ser, plaster jakiejs wedliny, oliwki, kawa). Po 7.00 podjezdza taksi. Ruszamy w droge z milym starszym panem, ktory slabo zna sie na angielskim i obsludze GPS-a. Jedziemy na poludniowy zachod, do Tel Avivu, stolicy panstwa Izrael. Arabski swiat ustepuje miejsca zydowskiemu. Zblizamy sie do centrum Tel Avivu, Wzgorza Wiosny. Bujna zielen, palmy, egzotyczne ogrody i ogrodki na patio nowoczesnych biurowcow i na tarasach wysokosciowcow. W samochodach - a zadne niskiej klasy - ludzie o europejskim wygladzie. Szerokie wielopasmowe aleje, a mimo to duzy trafik. Jest 9.00 - godzina porannego szczytu. Piekne miasto, choc pozbawione starych zabytkow. Mieszkancy, potomkowie zydowskich osadnikow z Europy i Ameryki na pewno sa dumni ze swojego nadmorskiego Tel Avivu. Wjazd przypomina Madryt lub Barcelone. Mamy sloneczny i bezchmurny poranek. Bedzie goracy dzien.

Zmierzamy na ulice Soutine nr 16, gdzie znajduje sie polska ambasada. Jedziemy ulica Namir. Ruch coraz bardziej uciazliwy, ale kierowcy tylko troche temperamentni. Jest spkojniej niz np. we Wloszech. Niewiele klaksonow jak na kraj poludnia. Mijamy zielone przestrzenie parkow, wjezdzamy miedzy bardzo wysokie, fantazyjne apartamentowce. Na przystankach mnostwo europejskich typow. Jaka odmiana po zdominowanej przez orientalna arabska kulture prowincji. Bardzo czyste chodniki, swietna nawierchnia ulic. Ale dostrzega sie tez biede. O, jakas siwiutka starsza pani szuka w pojemnikach na smieci. Same hebrajskie napisy. Tu niewielu mieszka Arabow.

W ambasadzie sprawy ida szybko. Mila obsluga, pan konsul bardzo pomocny. Ciekawe jest spotkac tu polskich Zydow, ktorzy piekna polszczyzna z lekkim wschodnim akcentem zalatwiaja tu dla siebie polskie dokumenty, np. nadanie numeru PESEL, nadanie polskiego obywatelstwa. Ciekawe ulotki i publikacje o Polsce. Nasze wladze staraja sie zaprezentowac ojczyzne jak najkorzystniej. Jest to na pewno bardzo trudne, gdy wspomnienie holokaustu jest tak silne u zydowskich rodzin. Ksiazki, filmy dvd, informacje. W drodze do fotografa widzimy ciekawe zdarzenie, na szczescie bez ofiar. Autobus o wysokosci ok. 3,6 m wjechal pod wiadukt wysokosci 2,9 m. Efekt latwo sobie wyobrazic. W kantorze wymiany walut ucze sie nowego slowa po hebrajsku: toda! 'dziekuje' (obok shalom 'pokoj z toba; witaj' kolejne wazne slowo). Dobry kurs - 3,7 szekli za dolara. Tel Aviv jawi mi sie jako miasto, w ktorym wygodnie sie zyje. Ludzie sa tu mili. Czuje sie pewien polski klimat, bo przeciez wielu mieszkancow to polscy zydzi, ktorych zawieruchy XX w. zagnaly tak daleko, nad Morze Srodziemne. Czekajac na paszport naliczylismy okolo 10 Izraelczykow, ktorzy zaczynali zalatwiac polskie obywatelstwo. Wielu z nich nie mowilo po polsku. Ladna dziewczyna o czarnych oczach i wlosach stoi wlasnie przy okienku. Co powoduje, ze potomkowie Zydow z Polski chca miec polski paszport? Nostalgia i ciekawosc? Chec odzyskania utraconej wlasnosci? Utraconej tozsamosci? Zabezpieczenie sie na przyszlosc, gdy Bliski Wschod jest dla Zydow coraz mniej goscinny, a Polska otwarta jak dawniej. Konsulat dziala sprawnie, urzednicy sa uprzejmi i nie bardzo urzedowi, a sprawy maja trudne. Caly czas przychodza nowi ludzie. Caly czas ktos ma pytanie, sklada wniosek, cos zalatwia. W koncu mamy paszport tymczasowy. Cale zalatwianie z wizyta u fotografa trwalo zaledwie dwie i pol godziny. Wracamy do Nazaretu.

Mnostwo zmilitaryzowanej mlodziezy. Okolo 18 roku zycia obowiazkowa sluzbe wojskowa odbywaja chlopcy (3 lata) i dziewczyny (2 lata). Jest bardzo cieplo - ok. 25 st. Ruch wciaz spory. Mysle jak spedzic reszte dnia. Grupa wroci dopiero okolo 19.00.

Na drogach duzo mazd, hyundai, calkiem sporo nissanow i hond. Izraelczycy, Zydzi i Palestynczycy lubia japonskie auta. Dominuje srebrny metalic. Mieszkancy tego kraju nie sa "modni" - dominuje praktycyzm w stroju, a u muzulmanow tradycjonalizm. Palestynki nosza dlugie odzienia i chusty. Wiele kobiet za kierownica. Rowniez Palestynek w tradycyjnych chustach. Na pewno Palestynskie kobiety maja tu rowniejszy status z mezczyznami niz w innych krajach Bliskiego Wschodu. Nasz kierowca pedzi na zlamanie karku. Pewnie spieszy mu sie na obiad. Zaplacimy za te podroz 220 dolarow. Fajnie, kupil dla nas mandarynki. Ale duze i pyszne! Mijamy zielone wzgorza, owocujace juz teraz sady, osiedla, wioski, przejezdzamy kolo Meggido czyli apokaliptycznego Armageddonu. Piekna jest wiosna w Palestynie.

Zblizamy sie do Nazaretu, zanim znajdziemy sie w nowoczesnym tunelu, widzimy po prawej wyniosla Gore Tabor, Gore Przemienienia. Wspaniale jasnieje w blasku poludnia. A ja dopiero co czytalem o ikonie Przemienienia u Ewdokimowa.

Po powrocie do hotelu pani Maria mi dziekuje, wlasciciel "Galilei" zaprasza na kawe i proponuje prace izraelskiego przewodnika (sic!), dzwoni Bassem i informuje, ze podobno paszport sie znalazl, a w koncu sam ruszam w miasto, zeby przyjrzec sie zyciu dzisiejszych nazarejczykow. Ide glodny wrazen, ale z kazdym kwadransem coraz bardziej glodny bardziej materialnej strawy. Ide waskimi i bardzo stromymi uliczkami, wsrod watpliwej urody domow, istnej swawoli budowlanej, posrod ktorej wyluskac jednak mozna rozne architektoniczne skarby. A wiec wchodze na arabski suk i odwiedzam Bialy Meczet, po ktorym oprowadza mnie jakis jego pracownik, podchodze do dawnego carskiego domu dla prawoslawnych pielgrzymow, ktory nazwano tutaj "Moskobyich", co pewnie ma oznaczac "Moskwicza" czyli Moskala. Wchodze tez na cmentarz palestynskich muzulmanow i plestynskich, arabskich chrzescijan. Mijam rozne fundacje koscielne, glownie katolickie. Wacham zapachy roznych obiadow gotowanych w domach przy drodze. Ziola, mieso, przyprawy. Widze, ze przynaleznosc religijna i narodowa mieszkancow najlatwiej poznac po zawieszonych na przednim lusterku samochodu przedmiotach. Glownie sa to muzulmanskie "oczy proroka" i sznury modlitewne, chrzescijanskie krzyzyki i chyba tylko raz zydowska Gwiazda Dawida. Obserwuje wznoszace sie nad tym biedniejszym Nazaretem imponujace, chyba zydwskie, osiedla za grubymi murami. Betonowe bloki, murowane apartamentowce.

Po tej wycieczce, ktora musiala mi dzis zastapic bieganie, moge smialo rzec, ze Nazaret ma swoja lepsza i mniej lepsza czesc. Ta lepsza to glowna ulica, ktora prowadzi od naszego hotelu do Bazyliki Zwiastowania: elegancka, czysta droga wyslana jasnym kobiercem kamiennych plyt, z zapachami argili, kardamonu i przypraw korzennych, sklepami, dewocjonaliami, restauracjami, w cieniu mlodych drzewek. To tu warto zjesc. Ja niestety zaryzykowalem i poszedlem w druga strone. Szoarma za 20 szekli (15 zl) byla sredniej jakosci i juz zaczyna mnie krecic w zoladku, choc organ ten mam prawie z zeliwa, weteran euroazjatyckich barow, fastfoodow i restauracji. Pije teraz kawe po arabsku, wiec jezeli organizm ma byc wyczyszczony, to bedzie.

Siedze na wprost Bazyliki i czytam Ewdokimowa. Uwielbiam takie chwile. Dusza drzy na glos wschodniej muzyki, unosi sie wraz z woniami korzennymi z pobliskiego sklepu. W ustach smak kawy, oczy wedruja z kart ksiazki na przechodniow i krajobraz swietego miasta. Siedze przy stoliku na dworze, ale zaraz schronie sie w srodku, bo jest coraz chlodniej. Duza tu o tej porze roku roznica temperatur za dnia i w nocy. Od 20 do 3 stopni! Sliczne kobiety o oczach saren, pelnych ustach i wlosach czarnych jak skrzydla kruka. Niestety czas nie jest tu dla urody ludzi laskawy.

Gdy wrocila grupa, zjedlismy razem kolacje i udalismy sie na odpoczynek. Posluchalem opowiesci o odnalezieniu paszportu, o zgubieniu sie grupy w Banias, o pozostawieniu dwoch pan i gonitwie taksowka. Przed snem poszedlem z Sayidem na argile (shishe) i arabska herbate z mieta. Posluchalem jak to jest z relacjami damsko-meskimi u muzulmanow. Sayid opowiedzial mi o girl-friends, ktore funkcjonuja obok muzulmanskiej zony. Oczywiscie kochanki to Polki, Ukrainki, Rosjanki. Temat do glebszej refleksji. Chrzescijanin nie moze zakochac sie w muzulmance, bo taka kobieta nie ma prawa miec jakichs "niewiernych" boy-friends.

Dzien 4 (11 lutego)

Muezini spiewaja o tej porze roku w godzinach 6.20, 12.10, 14.40, 18.00, 23.00. Mniej lub bardziej dokladna obserwacja. My zaczelismy dzien od mszy w kaplicy Domu Swietej Rodziny w Bazylice Zwiastowania. Piekna msza pod kierownictwem naszego ks. Krzysztofa o 8.00, o 9.00 sniadanie i o 9.30 wyjazd. Opisze skrotowo, bo jestem juz dosc zmeczony, a wydarzen nie bylo wiele. Czterdziesci minut zabrala nam podroz z Nazaretu do granicy z Jordania przy Moscie Allenby nad rzeka Jordan. Odprawa izraelska, przejazd wahadlowym autobusem i odprawa jordanska plus toalety to zaledwie poltorej godziny. Koszt to 31 dolarow od osoby dla Izraelczykow za jakis graniczny podatek oraz 1,5 dolara za wahadlo. Po drugiej stronie czekal juz na nas nasz przewodnik Wusa (Joseph), kierowca Radwan i opiekujacy sie nasza grupa zolnierz Alla. Byla mala przygoda, bo jednej pani nie wbito pieczatki i przewodnik pojechal z nia taksowka dopelnic formalnosci. Okolo 11.45 ruszylismy do Jerash, czyli antycznego grecko-rzymskiego miasta Geraza. Znalezlismy sie tam okolo 13.15. Niezwykle pozostalosci wielkiego i bogatego miasta, przy ktorym Pompeje byly zaledwie miescina. Po parku archeologicznym oprowadzal nas przewodnik Mustafa, prawdziwy znawca i przemily czlowiek. Geraza zrobila wrazenie na wszystkich. Wspaniala pogoda, blekitne niebo, aromatyczne zlote kwiecie i rozowawy wapien kolumien, filarow, plyt, scian i misternej kamieniarki. A po drodze pyszna kawa z kardamonem. Do Ammanu jedziemy okolo 15.00. Joseph wykloca sie ze sklepikarzami, bo strasznie psiocza, ze grupa gna i nie chce robic zakupow. Ja ucze sie zawiazywac moja beduinska chuste. Okazuje sie, ze wolny mezczyzna ubiera to nakrycie glowy bardziej nonszalancko, ukladajac obejmujace glowe czarne kolko na bakier. Moja chusta jest beduinska (czerwono-biala), chusta palestynska czyli "arafatka" to bawelna w bialo-czarny desen, iracka ma elementy zielone, a taka z Zatoki Perskiej jest biala. Do stolicy jedziemy kolo 40 minut. Amman jest - nie boje sie tego powiedziec - brzydkim miastem. Zaniedbana, monotonna, pozbawiona zieleni dwu-i-pol-milionowa metropolia. A jednak fascynuje. Wieczorem ruch aut, goraczka miejskiego trafiku, piekne kobiety w chustach, setki mniej lub bardziej dziwnych sklepow, cieplo wiosennego wiatru, rodziny z wielka iloscia dzieci, rozmawiajacy faceci spod ciemnej gwiazdy... Przy tym wszystkim naprawde mozna poczuc sie tu bezpiecznie. Odwiedzamy kilka zakatkow Ammanu, wchodzimy ku rozpaczy naszego przewodnika do Meczetu Krola Abdullaha z efektowna blekitna kopula, mijamy amfiteatr antycznej Filadelfii, ktory jest wlasnie centrum przebudowy, gruzowiska i wykopalisk, z ciekawoscia i niepewnoscia przejezdzamy kolo ambasady amerykanskiej, gdy w autobus nasz wycelowane sa lufy karabinow maszynowych chroniacych tej fortecy amerykanskiego wywiadu. W koncu docieramy do naszego eleganckiego hotelu "Semiramiss", jemy tu kolacje, ja czekam na moja Habibti, ktora w koncu dzwoni, ze bedzie dopiero rano. A teraz leze w moim wypasionym hotelu, nie moge sie podniesc po kolacyjnych salatkach, miesach, humusie, ryzu i kawie po arabsku i pisze te relacje. Zaraz wlacze TV i poslucham/poogladam teledyski arabskich bogin goracego rytmu, upojnych zawodzen i kocich ruchow. Dobranoc ;-)

Dzien 5 (12 lutego)

Jestem na Pustyni Arabskiej. Jem mansaf jagniecy z jogurtem. Mieso wyborne, jogurt o rzadkiej konsystencji. Plywaja w nim podejrzane tluste oka, ale smakuje wybornie. Polewam nim na wzor moich sasiadow przy stole - Wusy, Radwana i Alaago - ryz zaprawiony szafranem i mieso w ziolowym sosie. Calosc przykryta jest cienkim oplatkiem jakby-pity. Pycha, mowie wam! Jest godzina 14.30. Mamy juz za soba sporo atrakcji, a jeszcze daleko do konca tego bogatego dnia.

Obudzilem sie o 6.30, bo o 7.00 mialem w hotelu goscia. Ibtehal w drodze do pracy wpadla do mnie na kwadransik. Nie widzielismy sie dwa lata. Moja jordanska Habibti. Zalozyla niedawno firme marketingowa, pracuje kolo lotniska pod Ammanem. Palestynka, ktorej rodzina pochodzila spod Hebronu. Wygnancy z "terenow okupowanych". Gadamy, cieszymy sie spotkaniem. Potem lece na sniadanie i o 8.30 ruszamy w dal. Opuszczamy szybko Amman by w 45 minut dojechac na Swieta Gore Nebo. Miejsce, z ktorego Mojzesz (nazywany przez naszych muzulmanskich znajomych Prorokiem Musa) przed smiercia ujrzal Ziemie Obiecana, do ktorej prowadzil przez 40 lat swoj Narod Wybrany. Przezywamy tam piekna msze we franciszkanskiej kaplicy. Widok na Doline Jordanu i Morze Martwe zakrywa dzis mgla. Potem ruszamy do pracowni ikon, gdzie sklep z pamiatkami proponuje prawdziwe cuda jordanskiego rekodziela. Kupuje sliczne srebrne puzdereczko i troche przypraw. Potem odwiedziny w slynnej Madabie - slynnej dzieki bizantyjskiej mozaice z VI-wieczna mapa Palestyny. Atrakcja miesci sie w kosciele prawoslawnym sw. Jerzego, w cerkwii arabskiego Kosciola melchickiego. Madaba jest miastem chrzescijanskim - stanowimy 70% jego populacji. Sporo jak na arabski kraj. Warto pamietac o naszych arabskich braciach w morzy islamu. Nie pozwolmy im w nim utonac.

Potem droga zmienia swoj charakter. Na kilka dni opuszczamy zielone i prawie-zielone krainy, by znalezc sie w swiecie pozbawionym zieleni - na Pustyni Arabskiej. Sa tu trzy rodzaje pustyni: kamienista, piaszczysta i gorzysta. Teraz jedziemy ta kamienista. Czasem zauwazamy namioty koczowniczych Beduinow, czasem mijamy niewielkie, dla europejskiego oka obskurne, wioski. Nasza karawana zatrzymuje sie na popas w nowoczesnym karawansaraju przy dwupasmowej ekspresowce, Autostradzie Pustynnej. Tam wlasnie jem moj mansaf, o ktorym pisalem kilka akapitow temu. Cena? Wpierw 15 dolarow - po targowaniu skonczylo sie na 7. Oni wszystko cenia sobie podwojnie, gdy trzeba naciagnac turyste - bialego i "niewiernego". W Arabii musisz byc asertywny.

Zanim dojechalismy do Wadi Musa (w ktorym znajduje sie dawna stolica Nabatejczykow - Petra), nasz Joseph pokazal nam cos ponad plan - zamek Shawbak. Dzielo Krzyzowcow, fundacja Baldwina, krola Jerozolimy, zdobyty przez Saladyna. Przebudowany w stylu arabskim w XV w. Dzis efektowna ruina na wysokosci okolo 1500 m nad poziomem morza. Patrzymy na niego z gory, ze szczytu plaskowyzu, pokrytego latami swiezego jeszcze sniegu. Wokol nas Beduini z rodzinami pozuja do zdjec. Fotografuje sliczne arabskie konie. Jest chlodno - moze kolo 7 st.? Kontrast z goraca dolina, gdzie dzis mielismy pewnie kolo 30 st. w sloncu.

Pol godziny pozniej jestesmy u celu. Wadi Musa jest zapleczem dla jednych z najbardziej niezwyklych pozostalosci starozytnej kultury - Petry, jeszcze jednego cudu swiata. Hotele, sklepy, laznie, spory ruch. Wszystko obejrzymy w swietle slonca rankiem.

Kolacja przeobfita. Szwedzki stol to zlo! Nie da sie trzymac diety. Jem humus, tajemnicze kulki jakby z ziol i kaszki, kuskus, gotowane warzywa, pite, rybe przyprawiona po mistrzowsku, odrobine jagnieciny... Niedobre piwo Petra. Nie polecam. Ciezkie i plaskie w smaku.

Teraz leze w moim prawie kolonialnym pokoju, slucham CNN i pisze dla Was relacje.

Spostrzezenia dnia:

(1) Jezeli logujesz sie na Facebooka z dalekiego kraju, serwis zadaje ci pytanie kontrolne, zeby zweryfikowac uzytkownika. Mnie zapytal o date urodzin. Dobre zabezpieczenie? Nie sadze...

(2) Odkrylem, ze intensywny, niemily zapach, jaki wydziela wielu Arabow, to prawdopodobnie efekt stalego odzywiania sie baranina. Wpierw stawialem na jakis dziwny loj do smarowania wlosow albo po prostu inne podejscie do higieny. Dodam, ze gdy my chodzimy tu w krotkich rekawach, nasz przewodnik ma sweter i gruba skorzana kurtke.

Dobranoc!

Dzien 6 (13 lutego)

Wspanialosci tego dnia, mocy i piekna tych widokow prawie nie da sie opisac. Petra! Dzis wedrowalismy majestatycznym wawozem skalnym Siq do slynnego, rozslawionego w literaturze i filmach (na przyklad w Indiana Jones i ostatniej krucjacie) Skarbca nabatejskich krolow, a potem przygladajac sie licznym grobowcom wydrazonym w wielobarwnym, warstwicowym piaskowcu, doszlismy na wysokosciach do pieknego Grobowca Jedwabnego, Korynckiego i Palacowego, do Grobowca Urnowego, do Teatru z czasow rzymskich na 3000 widzow i dalej do kosciola bizantyjskiego, w ktorym odprawiona zostala nasza msza. Kraina jak ze snow, sceneria jak z basni o Sindbadzie i pustynnych dzinach. Petra, Sela, Rozowe Miasto. Miejsce to ma wiele nazw, a jego tajemnicy nigdy do konca nie wyjasnimy. Jest niczym miasto umarlych. Posrod skal zyja dzikie psy, leniwe zdziczale koty. Jak u prorokow Jeremiasza, Izajasza i Ezechiela. Przeklenstwo Edomu, a dzis tak nas zachwyca! Ale dolem, glownym szlakiem archeologicznego rezerwatu wedruja wciaz ludzie i zwierzeta. Jak w czasach hellenistycznych i rzymskich. Te wspolczesne karawany zlozone z wielojezycznego tlumu, wielbladow, oslow i koni to caly rozwiniety tu znakomicie przemysl turystyczny. To nic, ze na straganach kupic mozna zawsze "autentyczne" monety i ceramike, figurki i ozdoby, ktore reklamowane jako "starozytne", sa zapewne w wiekszosci dzielem XXI wieku, a "autentyczne" beduinskie dzieci, ktore zanim naucza sie mowic, juz potrafia wolac: One dinar, two dollars! to ponoc tacy muzulmanscy Cyganie z osciennych krajow, ktorzy mieszkaja w lepiankach i wykutych w skale grobowcach. Rzad Jordanii nie raz probowal ich przegonic z parku archeologicznego, ale nie udalo mu sie to - i dobrze! Zanim dotarlismy do zapierajacego dech w piersiach wawozu Siq, odbylismy przejazdzke konna. Mialem frajde jadac blisko kilometr na rozpedzonym arabskim siwku, wyprzedzajac moich turystow w kowbojskim Jiha! na ustach i jordanskim turbanie na glowie. Po poludniu pojawili sie w tym miejscu lokalni dzoleros, podrywacze co sie zowie - chlopaki z dlugimi czarnymi wlosami i podmalowanymi oczami, ktorzy popisujac sie na koniach, szukali spragnionych wrazen turystek. Tacy "Jackowie Sparrowowie" na arabach. W ogole sex-turystyka ma sie tu zapewne dobrze. Ahmed, nasz lokalny przewodnik, wyjasnia mi wiele aspektow tej nieznanej mi zupelnie galezi naszego turystycznego biznesu, opowiadajac o dziwkach z Europy Wschodniej za 150 dolarow w Aqabie, o jakiejs nieslawnej Chince w Wadi Musa, ktora przyjmuje nawet dziesieciu klikentow dziennie na "masaz", ale tez niestety o dziewczynach z naszej czesci Europy, ktore szukaja wrazen na wakacjach w Jordanii. Podobno bogaty rod arabski zaplaci nawet 100 wielbladow za blekitnooka blond synowa. Dobra partia o ciemnych oczach to juz tylko 50 kameli. W kazdym razie jasne oczy i wlosy sa tu bardzo w cenie. Jesli chodzi o dziewczyny jordanskie, to prawo pozwala muzulmankom prowadzac sie z chrzescijanskim obcokrajowcem, ale tradycyjne rodziny nigdy na to nie pozwola. Moze nawet dojsc do tego, ze ojciec jej i bracia zastrzela na wlasna odpowiedzialnosc nieszczesna zakochana pare. Jezeli jednak rodzina jest mniej tradycyjna, a takich jest tak wiele w Ammanie, jak malo na poludniu, kobieta ma w tych sprawach naprawde wolna reke. Chlopaku z Polski, jezeli Arabka chce sie z Toba spotkac i przyjedzie do ciebie, oznacza to po pierwsze, ze rodzina nie bedzie robic klopotu, a po drugie, ze naprawde wpadles jej w oko i darzy cie ona zaufaniem i miloscia.

Msza w zrujnowanym kosciele bizantyjskim jest piekna, a ja po cichu tlumacze Ahmedowi, muzulmaninowi, powiedzmy liberalnemu (pije alkohol), dlaczego w czasie Mszy pijemy wino i spozywamy hostie. Juz wie, ze wierzymy, iz Allah-Bog chcial, zebysmy pozywiali sie Jego Cialem i Krwia, zeby zespolic sie z Nim i naszymi bracmi w scislej Komunii. Po mszy jeszcze spacer przez rumowiska skalne do muzeum i tzw. Rzymskiego Miasta. W gorze Ahmed pokazuje nam rosliny cebulowe, ktorych korzen jest dobry na bole reumatyczne, a gotowana cebula wtarta w skore rozswietla ja i sprawia, ze cialo promieniuje blaskiem nawet po trzech prysznicach. Okolo 15.00, po pieciu godzinach zwiedzania, dajemy grupie wolne. Jedni ida do Deir, czyli tak zwanego Monasteru, inni powoli wracaja do hotelu. Duzo sie dowiaduje od Ahmeda o takich nieznanych mi sprawach jak palenie haszyszu, kary za posiadanie narkotykow w Jordanii, kary za publiczne poufalosci damsko-meskie miedzy muzulmanami, aspekty turystyki w Arabii.

Po drodze jemy w arabskim bufecie. Koufta (z jagnieciny), warzywa, pita. W hotelu o 18.30 kolejne atrakcje kulinarne. Zdaze jeszcze odwiedzic zaprzyjazniona laznie turecka, sklep kuzyna Ahmeda, gdzie nasi Arabowie wylewaja swoje zale przy kawie i herbacie oraz hol naszego hotelu, gdzie przygladam sie jak nasi turysci targuja cene zdjecia zbiorowego z Petry. Czas poczytac, popisac sms-y i spac, bo jutro meczaca wyprawa w gory! Upal doskwieral dzis i bedzie doskwieral jutro.

Dzien 7 (14 lutego)

Relacje z tego dnia pisze okolo 22.00 w moim milym pokoju hotelowym. Za oknem slychac cykady. Dzis byl cieply dzien - ok. 25 st. - ale wial mily wietrzyk.

Na sniadaniu zakochalem sie w nowym smakolyku. Tadam! Oglaszam, ze stalem sie fanem omali - sniadaniowej potrawy o smaku cynamonu i orzechow. Pycha!

Wpierw jednak byla msza o swicie, po sniadaniu zas rozpoczela sie jedna z najwiekszych przygod tej podrozy. O 9.00 ruszylismy naszym autokarem do tak zwanej Malej Petry, kilka kilometrow poza Wadi Musa. Jedziemy na polnoc, za oknem po lewej widoki niczym w Kanionie Colorado. Zapierajace dech w piersiach. Po kilku minutach zatrzymujemy sie przy placyku otoczonym straganami Beduinow. To okolice wioski Beida. Prowadzi nas dzis tylko policjant turystyczny Alaa, bo Wusa zostal z reszta grupy i prowadzi ich do Petry zwykla droga. Z nami wybralo sie tylko 10 najsprawniejszych turystow, bo trasa bedzie naprawde trudna.

Wpierw wchodzimy w inny niz wczoraj wawoz skalny. Ten nazywa sie As-Siq al-Berid. Piekny. Inne skaly niz w Siq petrzanskim, inny typ erozji, inne barwy. Tu tez znajduja sie wykute w skale nisze i pomieszczenia dla kupcow przybywajacych z karawanami. Wspinajac sie po skalnych stopniach docieramy do jedynych zachowanych nabatejskich freskow z I w. Winna latorosl, kwiaty, grajacy na flecie amorek. Idylla ludzi pustyni. Dochodzimy do schodow, ktore prowadza polamanymi skalnymi stopniami gdzies w gore. Robimy zdjecia i Alaa nie pozwala isc dalej. Niebezpiecznie.

Wracamy do wejscia w wawoz i na minute zatrzymujemy sie przy straganach. A potem ruszamy w gory. Czeka nas trzygodzinny marsz, wspinaczka, schodzenie, przeciskanie sie, posuwanie po waziutkich skalnych polkach, zsuwanie sie po skalach i wszelkie inne - czesto dosc niebezpieczne atrakcje gorskiej wedrowki. Idziemy do Deir, grupy skalnych nabatejskich i rzymskich grobowcow, ktore znajduja sie na polnocny zachod od Petry. Glowny grobowiec tego tak zwanego "Monasteru" bardzo przypomina slynny Skarbiec.

Wpierw trasa jest jak sielanka. Godzina plaskiej drogi wsrod majestatycznych skalnych gor w kolorach pomaranczu, zolci i rozu. Tu przejedzie Beduin na bialym koniu, tu dzieci pokaza nam sliczna dlugoucha owieczke, tu Beduinka z komorka wychodzi z namiotu koczownikow. Zachwycamy sie przyroda, fotografujemy. Ogladamy mizerne uprawy Beduinow - ledwie wyrosle z suchej ziemi zielone pedy pszenicy czy jeczmienia. Probujemy wyrywac slynne cebule, o ktorych pisalem wczoraj.

Kolejna godzina to trasa zupelnie innego rodzaju. Zaczynaja sie schody - i to w doslownym tego slowa znaczeniu. Wchodzimy i schodzimy wieloma kamiennymi stopniami. Otwieraja sie bajeczne perspektywy, piekne widoki. Potem mamy trudniejsza trase po kamieniach i w koncu polki skalne, ktore sa najwieksza trudnoscia. Droga bez zadnych zabezpieczen. W dole przepasc dziesiatki, setki metrow. Polka coraz wezsza. Godzine temu zastanawialismy sie jak kozy potrafia isc przyklejone do stromych scian gorskich. Teraz to my jestesmy takimi kozami. W pewnym miejscu ogarnia nas groza. Trzeba przejsc okolo trzy metry po poleczce o szerokosci jakichs 40 cm. W dole ze sto metrow przepasci. Zadnej liny, zadnej poreczy. Bardzo ryzykowne przejscie. Absolutnie nie dla ludzi starszych, otylych (bo brzuch nie pozwoli przykleic sie do skal) i cierpiacych na chocby maly lek wysokosci. Potem jest latwiej, coraz mniej stromizn. I w koncu jest - Monastyr czyli piekny grobowiec-swiatynia z I w. Wspaniale jawi sie nam w sloncu niczym nagroda za trud ponad dwugodzinnego zmagania sie z zywiolem ziemi i powietrza. Slonce prazy, ale ratuja nas podmuchy wiatru. Widzielismy z tych wysokosci (ok. 1200 m npm) Pustynie Negev i Arabe. Podziwialismy szczegolna gore, ktora wygladala jak zbudowana z wegla. Mocny kontrast wobec pomaranczowo-rudo-zoltych skal innych gor.

Rozchodzimy sie. Spotkamy sie wieczorem w hotelu. Pije herbate z mieta, potem fajny napoj arabski - wode sodowa z zenszeniem w srebrnej puszce. Kupilem pamiatkowy talizman Beduinow, ktory wisi teraz na mojej szyi. Mam tez beduinska branzolete. Z moja fantazyjnie zawiazana chusta jest to totalny wypas! Stracilem mnostwo wody. Pic! Ale wchodze jeszcze na wspanialy punkt widokowy w swietym miejscu ofiarnym Nabatejczykow. Czestuje polskimi malborasami Arabow. Mam tu juz mnostwo "kolegow", wiele kontaktow, gdybysmy kiedys z Polski przylecieli na jakis trekking do Petry.

Schodze okolo szescioma setkami kamiennych stopni posrod beduinskich straganow. Wydaje ostatnie dinary na fajne naszyjniki. Dochodze w koncu do Petry i wczorajsza trasa docieram - wykonczony - do hotelu. Jest 16.00.

Droga, ktora dzis wybralismy jest dobra dla smialkow, ktorzy chca poznac cala Petre bez kupowania drogiego biletu. Nikt nie opisuje tej trasy, bo jest trudna, miejscami niebezpieczna, a przede wszystkim omija kasy biletowe i kontrole biletu. Wchodzisz na teren parku archeologicznego od polnocnego wschodu - na dziko. Fajna sprawa. Polecam ambitnym i sprawnym turystom.

Salam! Ide spac, bo jutro wczesnie ruszamy na pustynne safari w Wadi Rum.

Dzien 8 (15 lutego)

W uszach muzyka z Avatara, za oknem pustynia z Laurence'a z Arabii. Po wczesnym pakowaniu, rozdaniu napiwkow hotelowych i sniadaniu ruszylismy Droga Krolewska, a potem Autostrada Pustynna, w kierunku poludniowym. Jest kolo dwoch godzin z Wadi Musa do Wadi Rum. Pustynia niejedno ma imie. Ogladamy fragmenty zolto-pomaranczowej Wadi Araba, potem zaczynaja sie widoki niczym z Dzikiego Zachodu, tylko zamiast Indian opatuleni w swoje dlugie saub i duzdasz Beduini. Na glowach tradycyjna kufija z czarna obrecza ogal. Kobiety, ktorych widzimy tu niewiele nosza na glowie hatta albo mandil.

Dojezdzamy do centrum turystycznego na pustyni. Wadi Rum lezy posrod wysokich piaskowcowych gor, ktorym erozja nadala niesamowite ksztalty. Po toaletach ogladamy wprowadzajacy w tematyke pustynna film, a nastepnie wsiadamy do pieciu jeepow, ktore zabieraja nas na niezapomniana wycieczke. Piasek ma tu kolor pomaranczowy, skaly od zoltych przez brazowe po czerwone. Ich sciany przeorane erozja wygladaja tak, jakby ktos kiedys pokryl je welniana materia, ktora przez wieki sie rozpadla, a potem skamieniala. Skalne zebra, wyrwy, zeby, oczodoly. Ostre granie, oszlifowane przez wiatr ostance. Lekka mgielka, mocne slonce, powiew pustynnego wiatru w odslonietych jeepach. Zatrzymujemy sie cztery razy w bajkowych sceneriach. Podziwiamy widoki, rozkoszujemy sie pieknem pustyni. Nawet w Laurensie z Arabii nie wygladalo to wszystko tak pieknie. W jednym miejscu idziemy przez piach na wzgorze, z ktorego widac az trzy rozne pustynie. Pary ukladaja tam kopce z kamieni, zeby zaznaczyc swa milosc. Jeden plaski kamien mezczyzna, drugi kobieta, trzeci mezczyzna itd. W drugim punkcie wspinamy sie ku czerwonym skalom. W trzecim mozna za pol darmo (3 dolary) przejechac sie na wielbladzie. Ja wybieram opcje za 15 dolarow. Jade blisko 40 min przez pustynie, posrod monumentalnych gor, w zarze slonca do Siq Laurence, Wawozu Laurence'a. Mam ciemnobrazowego wielblada, ktory stapa lagodnie i z gracja. Fajnie sie oglada swiat z wysokosci jego grzbietu. Jakze inne tempo, jakze inne wrazenia niz na jeepie. Jedziemy na dwoch kamelach z jadna z turystek, prowadzi nas sympatyczny Beduin, Abu Muhammad. Tu pojawia sie na piasku jaszczurka, tam polatuje ptaszek z czerwonym brzuszkiem. Cisza, majestat, piekno. Moj wielblad oglada sie na mnie, gdy gwizdze do ptaszka. Pewnie taki gwizd cos oznacza. Wielblad ma sliczne oczeta o dlugich rzesach. Ludzie sa tu niesamowicie uprzejmi, schludni, skromni.

Czuje sie jak Laurence. Z gracja wjezdzamy do Siq, gdzie w dlugim namiocie beduinskim czeka nasza grupa, czeka nasz ksiadz Krzysztof, czeka przygotowany stol, ktory posluzy nam jako oltarz. Place poganiaczowi wielbladow i wchodze do naszego przybytku. Tu dopiero widac, ze jako pielgrzymi do Ziemi Swietej jestesmy troche jak Narod Wybrany na pustyni, a kaplan nasz jest jako Mojzesz. Msza przebiega w spokoju, przed olarzem na palenisku przygotowuje sie dla nas herbata. W czasie czytania Ewangelii i podczas Podniesienia gospodarz, Beduin Abu Rahman przynosi wonne kadzidlo przed oltarz. Zachwyca mnie ten gest zrozumienia i szacunku. Islam w najlepszym wydaniu! Beduini siedza z nami w czasie mszy i gdy nadchodzi znak pokoju, podaja nam rece ze slowami Salam!

Spedzamy tam sporo czasu. Za duzo, co okaze sie za pare godzin w Izraelu, gdzie bedziemy musieli gnac co sil na kolacje w Betlejem. Ale trudno nam sie rozstac z Arabia i jej beduinskimi mieszkancami, ludzmi pelnymi godnosci, o oczach madrych i dobrych, o goscinnosci, ktorej nie da sie przecenic. Kupujemy ostatnie pamiatki. Ja opuszczam Siq Laurence z wyjatkowo elegancka kufija, z wisiorkami Beduinow i kulkami wonnego kadzidla.

Jeepy zabieraja nas do autokaru, a autokar do granicy w Wadi Araba, kolo Aqaby i zydowskiego Eljatu. Nie zdazymy umoczyc nog w Morzu Czerwonym, bo nie tylko przedluzyl nam sie pobyt w Wadi Rum, ale takze kontrola na granicy.

Pamietajcie na Bliskim Wschodzie o napiwkach. Jest wiele okolicznosci, gdy wypada wlozyc w pomocna reke dolara, szekle lub dinara. Boj hotelowy pomaga zaniesc bagaz do pokoju? Nie zapomnij o malym napiwku. Opuszczasz hotel? Zostaw kilka dolarow recepcjoniscie. Przewodnik otrzymuje od kazdego turysty 2 dolary dziennie, kierowca autokaru 1 dolara. Oni utrzymuja sie glownie z napiwkow, bo za prace placi sie im w firmach bardzo malo. Przemysl turystyczny bazuje tu na napiwkach. Najczesciej polskie biura wliczaja napiwki w cene wyjazdu. Polski pilot lub rezydent ma pewna pule pieniedzy do rozdzialu miedzy hotele, przewodnikow i kierowcow. Ale male napiwki dla bojow hotelowych warto przewidziec w swoim budzecie.

Na granicy upal. Moze i 35 stopni w sloncu. Srodek lutego! Szczegolowa kontrola po stronie izraelskiej. Jezeli w bagazu glownym masz duzo ksiazek i pamiatek, na pewno zostaniesz poproszony o otwarcie walizki. Poszukuje sie prawdopodobnie narkotykow i broni. Dokladnie sprawdzono moja Biblie. Widocznie przemytnicy w Bibliach chowaja woreczki z nielegalnymi substancjami. To samo dotyczy pamiatek, figurek, bizuterii.

A potem spotykamy naszego palestynskiego kierowce Sayida i ruszamy na polnoc. Jedziemy przez Pustynie Negev, mijamy gaje palmowe, szklarnie, zabudowe w stylu, ktory znamy z krajow srodziemnomorskich. Inaczej niz w Jordanii, mieszkancy chodza tu w europejskich strojach. Czesto uslyszec mozna jezyk rosyjski. Niedawna imigracja z bylego ZSRR. Izrael na tym dalekim poludniu wyglada jak Mordor. Nie ma juz czaru Arabii. Smutne suche puskowia. Kraina w stanie posrednim miedzy skalistym pogorzem a kamienista pustynia. Dominuje barwa bladego bezu i zolci. Osuwiska kamieni, suche kepy ubogiej roslinnosci. Zmierzamy w kierunku Morza Martwego, a potem do Betlejem Efrata, do Autonomii Palestynskiej. Nizsza temperatura, zachmurzone niebo. Jestesmy ponizej poziomu morza. Jakbys znalazl sie w podbytomskiej kopalni dolomitu albo na haldach. Bardzo niegoscinna ziemia. Droga nr 90 mamy okolo 300 km.

Po prawej soliska Morza Martwego. Zaklady przetworstwa mineralow z tego niegoscinnego akwenu. Zapada powoli zmrok. Jest 17.40. Mijamy okolice slawnej, bohaterskiej Masady. Wspinamy sie szosa przez bialawe skaliste rumowiska. W zapadajacych ciemnosciach widnieje nam Morze Martwe, ktore zlewa sie calkiem z mroczniejacym niebem. Nagle pojawia sie caly kompleks efektownych, podswietlonych hoteli-spa. Biale piekne budynki, palmy, baseny. Smierdzi siarka, zgnilizna. Co za kontrast!

O zmroku mijamy Pustynie Judzka, przejezdzamy przez centrum Swietej Jerozolimy i docieramy do granicy z Autonomia Palestynska. Przez reszte nocy bede mieszkal w Betlejem, w sympatycznym hotelu "Sancta Maria" u podnoza wzniesienia, na ktorym widnieje Bazylika Narodzenia. Piekna Palestynka Radah w recepcji, pokoj wielki jak mieszkanie, owoce na stoliku, w telewizji konflikt afganski. Na kanale 3 Al Dzazira, na 4 BBC World: dwie rozne wizje konfliktu. Jest tez program palestynski, w ktorym leca hity holywoodzkie podejrzanie zlej jakosci (jakby z kamerowek DVD), w podejrzanie wielkiej ilosci. Tu zatarta jest granica miedzy prawem i bezprawiem. Kiedy wjechalismy za osmiometrowy mur, ktory oddziela to palestynskie ghetto od zmilitaryzowanego Izraela, Sayid powiedzial, ze spokojnie moge zdjac pas bezpieczenstwa. Tu panuje wolnosc od zbyt uciazliwych praw. Tu jest Autonomia.

Zobaczymy jak zyje sie w miescie za murem. Dobrej nocy!

Dzien 9 (16 lutego)

Kuchnia arabska bardzo mi sluzy. Urozmaicona, bogata w jarzyny, nie za tlusta, oparta na chudych miesach, warzywach straczkowych, baklazanach i cukiniach. Wprawdzie za najlepsza uwazam kuchnie ormianska (jednak nie w Polsce - w Armenii), ale arabska jest na miejscu drugim.

Ruszamy wczesnie, zeby uporac sie z betlejemskimi zakupami: wpierw w sporym magazynie pamiatkarskim przy Polu Pasterzy, potem w salezjanskiej winnicy o nazwie "Kremisan". Betlejem to tetniaca energia, rozpierana emocjami spolecznosc stlamszona w pierscieniu betonowych murow wysokosci pieciu mezczyzn. Chaotyczna zabudowa, domy murowane, porzadne wille posrod palm, a obok byle jak skonstruowane budy. Klaksony, balagan na ulicy, mnostwo sklepow z najrozniejszymi towarami, wielu mlodych mezczyzn i gdzieniegdzie kobieta w tradycyjnej hatta. Ludzie ubrani tradycyjnie i nowoczesnie. Wiele kontrastow.

Na check-poincie przykra niespodzianka. Zwykle autokary opuszczajace Betlejem sprawdzane sa po lebkach. Czasem nie trzeba pokazywac nawet paszportow. Dzis po raz pierwszy na naszych wyjazdach kaza nam wyjsc z pojazdu i z paszportem w reku ruszyc do zwyklej kontroli. Jako tymczasowi mieszkancy Autonomii Palestynskiej mozemy przezyc dzis emocje tych palestynskich szczesciarzy, ktorym Izraelczycy dali aussweis na prace poza murami getta. Tracimy 45 minut stojac w tloku, upokorzeni jak mieszkancy Autonomii. Zolnierze izraelscy zachowuja sie arogancko, bez zrozumienia dla stloczonych i wystraszonych Palestynczykow i zagranicznych turystow. Przed nami jeszcze jedna grupa z Polski. Zatrzymuja paszport naszego pielgrzyma, ktory ze swoim gestym wasem i postura moze rzeczywiscie przypominac Palestynczyka. Nerwowe sprawdzanie tozsamosci. W koncu szczesliwie zbieramy sie w autokarze i ruszamy na Pustynie Judzka, gdzie w Wadi Qelt odbywa sie nasza msza w pieknej scenerii prawdziwego, pozbawionego zycia, goracego pustkowia. Potem kapiel na platnej plazy nad Morzem Martwym. Slonce, zdrowotne blotko, smieszne zataczanie sie po nierownym, kleistym dnie, proby lezenia na wodzie i plywania. A dalej nastepny gratis od biura podrozy, ktore organizuje nam podroz - zwiedzanie slynnego Qumran, znanego dzieki liczacym ponad dwa tysiace lat rekopisom biblijnym. W koncu docieramy do Jerycha, gdzie zaciekawia nas historia prastarej sykomory, ktora nie przekonuje jako drzewo Zacheusza. Ogladamy tez Gore Kuszenia, gdzie nasz Pan oparl sie podszeptom szatana. Po wypiciu pysznego soku ze swiezych pomaranczy ruszamy do sklepu na dosc drogie zakupy, a potem wracamy na kolacje i nocleg do Betlejem.

Dzien 10 (17 lutego, Sroda Popielcowa)

Wczesny wyjazd o 7.15. Na szczescie przejscie graniczne miedzy Autonomia i Izraelem mijamy praktycznie bez kontroli. Mnostwo palestynskich i zydowskich dzieci zmierza do szkoly. Duzy ruch w miescie. Ksiadz wpierw prowadzi nasza modlitwe, a potem czyni bardzo ciekawe wprowadzenie biblijne w tematyke Golgoty i Grobu Swietego. Jacek opowiada o historii Jerozolimy. Wjezdzamy na Gore Oliwna, gdzie rozpocznie sie nasza piesza pielgrzymka do miejsc swietych. Zaczynamy od meczetu na miejscu Wniebowstapienia i od kosciola "Pater noster". Wczesnie wyjechalismy i jako pierwsi dochodzimy do miejsc swietych Gory Oliwnej. Za nami wlewaja sie w obreb murow meczetu na miejscu Wniebowziecia inne grupy. Glownie Wlosi i Hiszpanie. Niebo dzis zachmurzone, nie za goraco. Dobra aura na miejska wedrowke. Wszedzie udaje nam sie zdazyc przed innymi pielgrzymami. W ruinach bazyliki "Pater noster" czytamy Pismo i modlimy sie wspolnie Ojcze nasz. Okazuje sie, ze polskie kafle z modlitwa sa zbite. Przykra niespodzianka. Akt wandalizmu? Informacja konsula Francji wyjasnia, ze plytki zamokly, ale cala sprawa wyglada dla nas podejrzanie. Zabytek z 1943 r. Mamy nadzieje, ze wszystko wroci na swoje miejsce jak najszybciej.

Dalej piekne widoki Starego Miasta. Rzeski poranek. Nasi pielgrzymi usmiechnieci. To juz przedostatni dzien pielgrzymki. Z Boza pomoca wszystko nam dobrze idzie. Posrod grobowcow zydowskich, obok grobow prorokow Aggiasza i Micheasza dochodzimy do kosciola "Dominus flevit" - 'Pan zaplakal'. Ksiadz podaje odpowiednie czytanie z Ewangelii, a my spogladamy na wypelnienie sie slow placzacego nad Jerozolima Pana Jezusa. Dzis nie ma juz tamtej Jerozolimy.

Wychodzi zza chmur slonce. Kopula na Skale, muzulmanski meczet, ktory przykrywa Skale Morii, rozblyskuje jasnym zlotem. Jedno z najswietszych miejsc islamu. W Ogrodzie Getsemani przygladamy sie wiekowym oliwkom. Ciekawa informacja - Rzymianie podczas oblezenia Jerozolimy wycieli wszystkie drzewa w promieniu 4 km. Raczej niemozliwe, zeby przetrwala z tamtego czasu jakakolwiek oliwka. Moze jednak drzewa te wyrastaja z korzeni, ktore licza 2 tysiace lat. W Bazylice Narodow modlimy sie przy skale, ktora byla swiadkiem bolu i trwogi Naszego Pana. Siedze pod mozaika ufundowana przez Polakow. Przedstawia ona moment ujecia Jezusa przez przyszlych oprawcow. Moc Pana wywraca zolnierzy. Polski orzel w prawym dolnym rogu mozaiki.

Podchodzimy do Groty Zdrady. Jestesmy w Dolinie Cedronu. Nad nami chmury jak stado barankow. Przykry incydent ze sprzedawca galazek oliwnych. Biegnie za nami i krzyczy, ze jedna pani jest crazy. Nie chciala kupic od niego wiazanki listkow.

Schodzimy do Kosciola Zasniecia Matki Bozej. Piekny kosciol krzyzowcow, ktory dzis sluzy prawoslawnym chrzescijanom. Potem wejscie do Swietej Jerozolimy przez Lwia Brame i odwiedziny w kosciele sw. Anny. Modlimy sie w miejscu, gdzie znajdowal sie dom Hannah i Yoakima, czyli sw. Anny i sw. Joachima. Tu urodzila sie Bogurodzica, najdoskonalsza z ludzkich istot.

Ruszamy Droga Krzyzowa. Via Dolorosa, Via Crucis. Jest poludnie. Spiew muezinow zaglusza glos naszego ksiedza. Radosne krzyki palestynskich dzieci ze szkoly, ktora znajduje sie w obrebie dawnej Twierdzy Antonii, ktora podczas Paschy w 35 roku sluzyla jako pretorium Pilata. Tu zaczela sie droga Meki naszego Pana, Jego Pasja.

Stacja I. Jestesmy na dziedzincu, wchodzimy do kaplicy, ogladamy Lithostrotos. Stacje II-V: zgielk ulicy, gwizdy, zaczepki, pogardliwe spojrzenia, brak szacunku dla modlacych sie, necace zapachy arabskiego jedzenia, kuszace sklepy. Stacja VI: czesc grupy z tylu juz zdazyla zakupic jarmulki, czyli kipy. Czasem ktos sie jednak do nas usmiechnie, pozdrowi. Stacja VI-VII: Arab caluje wychodzacego ksiedza Krzysztofa w dlon, mieszaja sie emocje i wrazenia, ciekawosc ze znudzeniem, zyczliwosc z pogarda. Jezeli choc odrobine mozemy odczuc to, co czul Pan Jezus, dana nam jest wielka laska. Podeszlismy pod Kalwarie. Stacja VIII-IX: jestesmy kolo Patriarchatu Koptyjskiego. Muzyka, zapachy jedzenia, ktore draznia zmysly glodnego organizmu. Platanina uliczek, labirynt przejsc, bazar, mieszanina stylow. Dolaczaja do nas pielgrzymi z Pszczyny. Widac mnostwo sladow gotyckich budowli z czasow Krucjat. Nikt chyba nie jest w stanie przeniknac tych wszystkich warstw, pokladow dziedzictwa zyjacych tu narodow, ich kultur i religii. Mimo tak silnych wplywow profanum, mamy tu bardzo silne poczucie sacrum. Ostatnie stacje przezywamy na dziedzincu klasztoru koptyjskiego. Cieplo, budowle przenosza nas w afrykanski klimat.

Gdy wchodzimy do najswietszego dla nas miejsca, Bazyliki Grobu Swietego, okazuje sie, ze niepotrzebnie sie obawialismy tlumow. Odwiedzamy Grob, ktorego kamienie byly swiadkami Zdarzenia, ktore odmienilo caly kosmos i bylo ukoronowaniem dziejow ludzkosci. Radujemy sie, a nasze dusze powtarzaja slowa aniola: "CHRYSTUS ZMARTWYCHWSTAL!", po grecku: "XPICTOC ANECTH!". Modlimy sie na Golgocie, ja zbiegam jeszcze do Kaplicy Adama, gdzie widze peknieta w chwili Smierci Boga-Czlowieka skale. Odwiedzam tez dawna cysterne, gdzie wyrzucano zuzyte narzedzia meki, obecnie Kaplice sw. Heleny oraz Kaplice Podwyzszenia Krzyza Sw.

Dalej spacerem przez Dzielnice Lacinska, Ormianska i Zydowska dochodzimy na Syjon, odwiedzamy Wieczernik i dochodzimy do dawnego Palacu Kajfasza, dzis do kosciola sw. Piotra "In Gallicantu". Tu ksiadz Krzysztof odprawia nasza dzisiejsza msze, a potem mam okazje pomedytowac przy pieknych ikonach, ukazujacych trudna relacje sw. Piotra wobec naszego Pana. Od milosci po zdrade, od tchorzostwa po wiernosc i oddanie. Nawiedzamy ciemnice Palacu Kajfasza, ogladamy panorame bizantyjskiej Jerozolimy, robimy zakupy, a potem przez Brame Margrebinow podchodzimy pod Sciane Zachodnia, ktora w Polsce nazywamy najczesciej Sciana Placzu. Fragment podpory, fundamentow i muru Swiatyni Jerozolimskiej. Dzis, po zniszczeniach I i II wieku nie ma juz tego najwazniejszego dla Zydow sanktuarium. Na jego miejscu stoi kompleks waznych meczetow. Zydzi modla sie przy jedynym fragmencie zabudowan dawnej Swiatyni, ktory dotrwal do dzis dnia. Wierza, ze mur ten przenika Szekina, stala, namacalna Obecnosc Boza. Widzimy zydowskich wiernych, rabinow, chlopcow przed bar-micwa, modlacych sie zolnierzy. Rowniez nasi pielgrzymi wsuwaja w szpary muru karteczki z wlasnymi modlitwami. Piekne zakonczenie ciekawego i waznego na tej pielgrzymce dnia.

Wracamy do hotelu, gdzie jemy kolacje, nasi sosnowieccy pielgrzymi pakuja sie i szykuja do nocnej podrozy na lotnisko (a potem do Polski), a ja witam nowych pielgrzymow - z myslowickich Morgow. Wsrod nowych pielgrzymow jest moja mama. Wielka radosc spotkac ja w Ziemi Swietej - usmiechnieta i szczesliwa.

Notki z kolejnych dni

Skryptorium sw. Hieronima. Cialo swietego przeniesiono z Betlejem do Rzymu, do kosciola Santa Maria Maggiore.

Chleb zwany przez nas pita to po arabsku humiz.

O kosciele na miejscu Wniebowstapienia - byl to Imbomon, kosciol "na podwyzszeniu". Zniszczyli go Persowie. Przy nas jakas nawiedzona grupa ewangelikalna z liderem, ktory na caly glos, przez mikrofon cos tam glosi. Przeszkadzaja innym w kazdym razie. Nazywaja sie CENTI. Jest to niekatolicka grupa ewangelizacyjno-terapeutyczna. Ksiadz mowi, ze za pieniadze muzulmanie pozwalaja roznym dziwnym grupom odprawiac swoje rytualy, modlitwy i liturgie w miejscach, ktore sa niedostepne w normalnym dialogu miedzyreligijnym.

Zegnam sie z zapachem ziol na Gorze Oliwnej, podziwiam blask jerozolimskiej wiosny schodzac w dol do Doliny Jozafata. Okazuje sie, ze klaszor i kosciol prawoslawnych siostr.

Kosciol "in Gallicantu". Schody do palacu Kajfasza. Schody Swiete w Rzymie pochodza z innego miejsca, z Twierdzy Antoni.

Tylko 15% Zydow to haredi (ultraortodoksi) i dati (ortodoksi). Hiloni (zlaicyzowani) to 50% Izraelczykow. Pozostali sa umiarkowanie praktykujacy - masorti (przestrzegaja szabatu, koszernosci). Haredi i dati oddzielaja sie od reszty spoleczenstwa. Mieszkaja w dobrowolnych gettach.

Narodowo Zydzi dziela sie na aszkenazyjskich (z naszych Kresow, Rosji) i sefardyjskich (z Hiszpanii, Magrebu). Sztrajmyl to kapelusz w jidysz. Czesta jest tu kipa czyli jarmulka. Jest to czeste nakrycie glowy u ortodoksow. Kobiety zaslaniaja wlosy siateczka albo nosza peruki - zeby widok wlosow zachowac dla meza. Mezczyzni nosza tez talit (tales) z fredzlami ciciti, ktore maja przypominac o 613 przykazaniach. Jest tez tzw duzy tales, ktorego uzywa sie podczas waznych modlitw. Podczas modlitwy Zydzi zakladaja tefilim, skrzyneczki ze schowanym zwojem pisma. Ortodoksi nie uznaja panstwa Izrael. Ale jednoczesnie korzystaja z pomocy panstwowej.

Komentarze

  1. I my tam byliśmy!I nie możemy tego wszystkiego ogarnąć,choć to wszystko dotykaliśmy.Dzięki m.in.Ryszardzie pańskiej obecności czuliśmy historię przeszłości.Wielkie dzięki.Ks.Krzysztof-Rewelacja.A p.Jacek b.dobry organizator.Na stałe zagości w moim jezyku termin"sklep rodzinny","rodzina".Szczęśc Boże
    A.A.Świderscy...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz